SzachMistrz :) długo wyczekiwany tytuł Mistrza FIDE
W końcu! mogę powiedzieć dotarłem do celu, przekroczyłem ranking 2300 i nadano mi międzynarodowy tytuł szachowy Mistrza FIDE 🙂 Zebrało mi się na wspomnienia …
W szachy nauczyłem się grać w wieku 10 lat. Zasady gry pokazał mi kuzyn na jednym ze spotkań rodzinnych. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Kolejnym moim prezentem od rodziców były oczywiście zestaw szachów. Miałem to szczęście … , że w SP 18 Kalisz do której uczęszczałem mieliśmy najmocniejszą sekcje szachową w Kaliszu. Wychowankami UKS Debiuty Kalisz przy SP 18 Kalisz byli między innymi: Oskar Włodarczyk, Dawid Walczak, Krzysztof Derecki, Krzysztof Adamczyk, Katarzyna Wielgosz (obecnie Jakubowska). Człowiekiem z pasją, który organizował życie sekcji był Czesław Uzarowicz. Pan Czesław to prawdziwy pasjonat szachów, potrafił przyjść na trening do domu rano, a wyjść wieczorem. Pamiętam jak dziś, jak na jednym z makroregionów obudził mnie o 1 w nocy z słowami „Maciek coś mi się przypomniało, powtórzmy jeszcze jeden wariant z Gambitu Budapesztańskiego”.
Byłem juniorem, ale granie szachy były zawsze na pierwszy miejscu jeżeli chodzi o przyjemności w wolnym czasie. Wygrywały ze wszystkim, nawet z piłką nożną!. Oczywiście były to zupełnie inne czasy, nie było komórek, komputerów, internetu. Swoją wiedzę szachową czerpałem z książek, a dostać dobrą książkę szachową nie było kiedyś łatwo. Potrafiłem studiować godzinami partie mistrzów i analizować ich historyczne rozgrywki. Długo czekałem na swój pierwszy puchar szachowy, był bez tabliczki, ale cieszył jak żaden inny. Zbierałem wszystkie wycinki szachowe z gazet. Prowadziłem statystyki dotyczące swoich gier, lubiłem mieć wszystko poukładane. Moja mama wspierała mnie, ale widząc mnie tyle godzin ślęczącego nad szachami pamiętam jak mówiła „weź się za coś porządnego, z tego chleba nie będzie” :). Kiedy zainstalowaliśmy internet impulsowy (płatny za czas i transfer spędzony na stronach), przyszedł nam rachunek kilkaset złotych. Dostałem ostry ochrzan, ponieważ cały ten czas spędziłem na popularnej wówczas kafejce szachy.org. Szachy kochałem do tego stopnia, że mając gorączkę 38,5’C wymusiłem na rodzicu, że muszę iść na turniej do spółdzielni w Kaliszu, bo to przecież Grand Prix, bo prowadzę, bo muszę, bo to jest przecież … turniej szachowy!. W końcu ubłagałem, szedłem na turniej, wygrywałem go i wracałem do … łóżka. Spędziłem sporo czasu na wyjazdowych turniejach szachowych, jedni nauczyciele widzieli w tym świetne zajęcie, inni gnębili mnie, bo opuściłem jakiś sprawdzian czy kartkówkę. W szkole średniej granie w szachy było mało trendy, były dziwne komentarze, ooo „szachista” idzie. Z tego miejsca mogę pozdrowić wszystkich, który próbowali mi dokuczyć, ponieważ jeszcze bardziej motywowało mnie to do osiągania celów, które sobie postawiłem.
Miałem w młodości dwa marzenia, żeby zagrać kiedyś z Kasparowem oraz żeby zostać arcymistrzem. Marzenia ulegały weryfikacji i życiowym przeobrażeniom, chciałem zostać mistrzem! SzachMistrzem!
IV kategorię zdobyłem w wieku 11 lat, grałem wówczas w Kaliszu na turnieju Bursztynowy Laur. III kategorię uzyskałem mając 12 lat, a II w wieku 13 lat. Progresowałem, ale pamiętam że już wtedy działała magia kategorii szachowych. Do WOMu w Kaliszu przyjechała liczna grupa juniorów w Białorusi. Wszyscy robili wielkie WOW, bo oni mają I kategorie. W bezpośrednich pojedynkach okazywało się, że nie taki diabeł straszny i ogrywaliśmy ich bez problemów. Przeskoczenie bariery I kategorii szachowej wydawało mi się nieosiągalne. Kiedyś I kategoria wzbudzała zachwyt i podziw. Po prostu takich osób było bardzo niewiele. Zacząłem wierzyć w swoje możliwości, kiedy jako najmłodszy w historii wygrałem Mistrzostwa Kalisza Seniorów. Miałem wtedy 15 lat, w tym samym roku uzyskałem I kategorię szachową oraz swój pierwszy awans do finałów Mistrzostw Polski Juniorów. Nie miałem ELO, byłem jednym z ostatnich numerów startowych. Ostatecznie skończyłem na wyniku 50% punktów i zaliczając remis z jednym z faworytów turnieju Grzegorzem Gajewskim (obecnie arcymistrzem). Na finały pojechałem jeszcze dwa razy, do lat 18 nie miałem większych sukcesów, wyniki w połowie tabeli.
Nigdy nie miałem trenera szachowego, który prowadziłby mnie i mówił co robić, aby wygrać. Mieliśmy w Kaliszu kilku fachowców m.in: Marek Jaśniewicz, dużo dały mi też wykłady z Ryszardem Bernardem z Poznania, ale do specjalistycznej wiedzy musiałem jednak dochodzić sam. W Kaliszu nie sposób nie wspomnieć o człowieku orkiestrze i urodzonych organizatorze Ryszardzie Pychu, którego nazwisko było od wielu lat kojarzone z kaliskimi szachami. Nie był on jednak trenerem. Na mistrzostwa mógł zawieźć, ale tam musiałem radzić sobie sam. Jechałem ze stertą książek i informatorów, o komputerze mogłem pomarzyć. Na Mistrzostwach Polski do lat 18 we Wiśle, byłem przydzielone odgórnie do grupy z Kwidzyna. Nikt nie był zachwycony tym faktem. Oni, że musieli dzielić pokój z młokosem i ja bo z obcymi ludźmi. Trener Kwidzyna przebąkiwał, że jego najlepszy uczeń gra aktualnie we Francji i mu świetnie idzie, „Jak się nazywa” zapytałem? „Radek, Radek Wojtaszek”. Nic mi to wtedy nie mówiło. Pamiętam do dziś jak mnie motywował, jak wygrasz ostatnią rundę to dostaniesz nagrodę niespodziankę. Wygrałem i w nagrodę dostałem … kilogram cukru i programy szachowe. Moja kariera juniorska na arenie Mistrzostw Polski zaczęła się późno, musiałem gonić czołówkę krajową. Zanim się zaczęła to szybko się skończyła. Tytuł kandydata na mistrza zdobyłem w wieku około 18-20 lat, niestety nie ma dokładnego wpisu w legitymacji szachowej, a pamięć jest zawodna. Po raz kolejny zadziwiłem siebie, że jestem w stanie przekroczyć nowe progi. Wszedłem na listę rankingową ELO z rankingiem 2135, co dziś dla juniorów jest rzeczą niewyobrażalną.
Po skończeniu wieku juniorskiego, zająłem się studiami i oprócz szachów pojawiły się inne przyjemności. Zupełnie przypadkiem na jednym z moich ostatnich juniorskich turniejów pomogłem jednemu z młodszych kolegów z klubu. Był on moim pierwszym uczniem, awansował do finałów Mistrzostw Polski i tam zajął nawet wysokie miejsce. Na swoją pierwszą pracę na etacie również miały wpływ szachy. Ojciec jednego z moich uczniów pracował w firmie informatycznej i zapytał czy nie spróbowałbym u nich pracować. Poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną, a że Prezes też uwielbiał grać w szachy to nie było problemów z jej dostaniem. Przez półtorej roku łączyłem pracę na etacie z drugą moją pasją po godzinach, czyli nauką dzieci i młodzieży. Kiedy kończyła mi się umowa stwierdziłem, że jednak informatyka to nie to co chciałbym robić w życiu. Z tą firmą informatyczną współpracuje po dzień dzisiejszy.
Postanowiłem zaryzykować i otworzyć swoją działalność gospodarczą. Potrzebowałem dobrej nazwy. Długo szperałem po internecie czegoś dobrze brzmiącego i oddającego w pełni to co będę robił. Wymyśliłem nazwę „SzachMistrz”, co było też odniesieniem do moich inicjałów „Sroczyński Maciej”. Prawie wszystko się zgadzało, w szachy gram, do tytułu mistrzowskiego brakowało około 100 oczek. Realizacja celu mocno się przeciągnęło, co roku wyznaczałem sobie ten sam cel, w końcu dojadę do rankingu 2300 (a taki jest warunek uzyskania Mistrza FIDE). Chciałem uczyć logicznego myślenia poprzez szachy, ale też wyłapywać największe talenty szachowe, szlifować jej i spróbować poprowadzić ich do szachowego mistrzostwa. Łącząc pracę trenerską w klubie z nauki dzieci od podstaw w przedszkolu, trudno było podwyższać swój poziom sportowy. Proporcje mocno się zmieniły 5% grania dla siebie 95% trenowania uczniów. Praca z juniorami dała mi jednak bardzo wiele, musiałem być wszechstronny i znać się dosłownie na wszystkich aspektach szachowego treningu. Każdy mały sukces mojego podopiecznego jest dla mnie ogromną radością. Czy to wygrana pojedyncza partia, medal Mistrzostw Polski czy wyjazd na Mistrzostwa Europy czy Świata.
Dziś mogę powiedzieć udało się, powolnym krokiem dotarłem do mety. Dziękuję wszystkim tym, którymi mnie w tym wspierali. Dziękuję wszystkim moim uczniom oraz ich rodzicom za wspaniałe chwile, które wspólnie przeżywaliśmy. Szachy dały mi bardzo wiele, myślę że gdyby nie szachy nie poznałbym swojej żony Malwiny, zresztą też szachistki. Poznałem wielu fantastycznych ludzi, przeżyłem wiele wzlotów i cudownych euforii. Zwiedziłem kilka krajów. Grałem w kilku klubach szachowych, ale zawsze dumnie wracałem do barw Kalisza, starając się jak najbardziej godnie go reprezentować. Moim drugim szachowym domem jest Rudersdorf w Niemczech, z których wiąże się wiele ciekawych historii. Szachy były, są i będą moją pasją, moim sposobem na życie.
Teraz stawiam przed sobą nowy kolejny cel, a jak uda mi się go zrealizować z pewnością się o tym dowiecie na tej stronie 🙂
Z szachowym pozdrowieniem
Maciej Sroczyński